Nie chodź bawole...

– Opowiedz mi Jean, o początkach twojej kariery brydżowej – zwrócił się do sławnego mistrza Jana Besse, jeden z jego przyjaciół. – O ile wiem już po roku publicznych występów zdobyłeś sławę mistrza i zaszczyt reprezentowania Szwajcarii w turniejach międzynarodowych. Wyobrażam sobie jak zaraz w pierwszym występie musiałeś olśnić wszystkich swoją grą, jeśli zrobiłeś tak błyskawiczną karierę.

   – Mylisz się – odpowiedział z uśmiechem Besse – każdą rzecz potrafi właściwie ocenić tylko znawca: ja na takich nie trafiłem i mój debiut brydżowy wywarł jak najgorsze wrażenie. Nie zapomnę nigdy tego dnia, bo właśnie miałem nadzieję zwrócić na siebie uwagę jakiegoś mistrza, który otworzy mi zaczarowane wrota do klanu „wielkich wtajemniczonych”, a oblano mnie zimną wodą.

   Grałem w brydża już rok, ale tylko w gronie kolegów–studentów; byłem wtedy młody, i mając w swoim towarzystwie opinię wybitnego brydżysty, marzyłem o sławie Culbertsona czy Albarrana.

   Przed samym wyjazdem do Szwajcarii, gdzie miałem kończyć studia, poszedłem do klubu, aby na forum publicznym pokazać co umiem. Wiele sobie po tym występie obiecywałem, a zobacz co z tego wyszło. Nie zdążyłem się jeszcze dobrze rozejrzeć po klubie, gdy trzech starszych, solidnie wyglądających panów zaproponowało mi partię. Zacząłem grę z cichą nadzieją w sercu, że za chwilę będę miał możność zwrócić na siebie uwagę znanych mistrzów, których zauważyłem w klubie. Sprzyjało mi szczęście. Już jedno z pierwszych rozdań dało mi taką okazję.

   Byliśmy po partii, a przeciwnicy mieli 40 na robra. Narysuję Ci rozkład i licytację. Osądź sam, jaka spotkała mnie niespodzianka:

  âââ